Gdy przesuwała się oś Ziemi, a ściana wody gwałtem uciszała skowyt, ktoś po innej stronie fali regulował spokojnie przerzutki roweru, okna świeciły wiosną, a gazety roztrząsały rok mijający od Tamtego-Kwietnia.
Zegary i elektrownie tykały coraz głośniej, należały jednak do umykającej zmysłom i lekceważonej powszedniości. Koty marcowały, a tamten mężczyzna kolejny tydzień rozważał za i przeciw, dławiąc wygodnym oportunizmem strach przed nieznanym. I wciąż nie mógł się obudzić i zobaczyć. Dziewczyna-na-niepogodę, która dotąd tchórzliwie zamykała oczy przed niemiłością, zapragnęła w końcu wyrzucić wyświechtany kłamstwami parasol i zakopać głęboko sny o tym, co niespełnialne. Chciała, by czyste niebo nareszcie ogrzało jej nieobjęte od dawna ramiona. Zastanawiała się, czy ma prawo być kiedykolwiek szczęśliwa. Czy odnajdzie ją ktoś z odwagą w sercu.
Ale potem niespodziewanie świat się skończył przykryty chmurą nieszczęścia.
I nagle nie było już uczuć ani czasu.
Wojtek Grabek stał się moją miłością niedawno, w minionym roku, przy okazji ukazania się w sieci albumu Grabek 8. Tak naprawdę to dostałam prawdziwego świra na jego punkcie. Utwór "101010" to arcydzieło.
Tacy twórcy przywracają mi wiarę w polską muzykę. Nie będę się rozpisywać o biografii, skojarzeniach, inspiracjach, bo to przestaje być ważne, gdy ma się do czynienia z CZYMŚ TAKIM:
Na jesieni ubiegłego roku Mikromusic wydał trzecią płytę, "Sova", która zebrała już wiele pozytywnych recenzji, a także doceniona została Nagrodą Kulturalną Gazety Wyborczej. Dzięki dobremu duchowi z managementu miałam możliwość przesłuchać sample z albumu. Ale dla mnie to było za mało, chciałam usłyszeć zespół na żywo. 26 lutego w łódzkiej Wytwórni przekonałam się, że Mikromusic wypada świetnie na koncertach, mało tego, chyba wolę ich na koncertach niż z głośników w domu (fakt, mam kiepski sprzęt). Energia muzyków, ich profesjonalizm i radość z grania sprawiły, że wieczór zaliczam do wyjątkowo udanych.
Relaksujący funkowo-jazzowy klimat wprawił mnie w dobry nastrój, oraz sama świadomość, że są w Polsce NAPRAWDĘ utalentowani wykonawcy, a nie tylko ci sztucznie wywindowani na szczyt przez komercyjne media. Najbardziej urzekła mnie warstwa instrumentalna, chłopcy są genialni, nie usłyszałam ani szczypty elektroniki, koncert od początku do końca zagrany był akustycznie. W pewnym momencie miałam wrażenie, że słyszę elektroniczny tripowy bit, okazało się, że to Łukasz Sobolak takie cuda tworzy na perkusji. Wokal Natalii Grosiak - choć technicznie bez zarzutu - jest słodki, bardzo delikatny, miejscami nawet za bardzo (naturalnie, to kwestia gustu) - można odnieść wrażenie, że Natalia nie pokazuje do końca swoich wokalnych możliwości. A na pewno je ma: na koncercie utwór "Oczko" (poniżej do odsłuchu) zaśpiewała naprawdę brawurowo, aż przechodziły ciarki!
Majstersztykiem i moim faworytem na albumie jest utwór "Szkodnik": tutaj muzycy w pełni pokazują, na co ich stać:
Teksty są liryczne, poetyckie, pełne przewrotnych obrazów, tworzą nieco oniryczny klimat, ale nie wszystkie do mnie trafiły: na przykład tekst utworu "Do kieszeni" trochę razi mnie naiwnością.
Podczas koncertu kilkakrotnie odniosłam wrażenie, jakby wokal oraz warstwa tekstowa były zbyt subtelne w stosunku do muzyki - dynamicznej, zadziornej, "z pazurem".
Ale może właśnie na tym polega fenomen i niepowtarzalność Mikromusic: takie połączenie słodkości lodów waniliowych z ogniem chili; po pierwszych funkowych bitach spodziewamy się usłyszeć zachrypnięty "czarny" głos, a dochodzi nas ciepły, delikatny, dziecięcy wręcz śpiew.
Zachęcam do zapoznania się z twórczością zespołu na koncercie, najlepiej klubowym, przy lampce wina albo filiżance dobrej kolumbijskiej kawy :-).
Polecam wszystkim poszukującym optymizmu i ciepła w muzyce.